herb biskupi
DIECEZJA
ŚWIDNICKA
Ruch Światło-Życie
Domowy Kościół
znak-domek
znak-foska
Południe, południowy zachód ("Oaza" nr 103)
do strony głównej


Przedruk wywiadu z naszym byłym (pierwszym) Moderatorem Diecezjalnym Ruchu Światło-Życie ks. Mirosławem Rakoczym - za pismem "Oaza" nr 103

Południe, południowy zachód

Mała ojczyzna

Agnieszka Salamucha: Diecezja świdnicka: gdzie to jest?

Ks. Mirosław Rakoczy: Na Dolnym Śląsku. Największe miasto diecezji to Wałbrzych. Tak ogólnie można powiedzieć, że obejmuje ona okolice Wałbrzycha i Świdnicy oraz Kotlinę Kłodzką. Na terenie diecezji znajduje się kilka miejscowości uzdrowiskowych.

Dlaczego akurat Świdnica jest stolicą diecezji, a nie na przykład Wałbrzych?

Myślę, że Świdnica została wybrana ze względów historycznych: znajduje się tam bardzo piękna katedra, moim zdaniem chyba jedna z najpiękniejszych w Polsce. Gdyby ją jeszcze tak doczyścić... Wymaga remontu. Proboszcz katedry z pewnością robi, co może, ale potrzebne są duże nakłady finansowe. W Internecie zawsze ładniej wygląda niż w rzeczywistości (śmiech). Słyszałem, że w Świdnicy od dawna na ten kościół mówiono "katedra". Na początku XX wieku pewien historyk w przewodniku po kościele św. Stanisława i Wacława napisał: "Jest tylko jeden kościół na Śląsku, który jest godny, aby zostać kościołem biskupim".

Co można zwiedzić w Twoich stronach poza katedrą świdnicką?

- Naprawdę dużo. W czasie wakacji odwiedził mnie kolega z diecezji łódzkiej - był przez trzy dni i ten czas nie wystarczył, żeby zobaczyć wszystko, co jest warte zobaczenia. Nie sposób wymienić wszystkich miejsc. Może przynajmniej niektóre z tych, które zwiedziłem wspólnie z przyjacielem. Zamek Książ jest jednym z największych w Polsce (chyba trzecim co do wielkości). Na mnie osobiście największe wrażenie robi wtedy, gdy patrzę na niego z daleka, z różnych punktów widokowych. Może dlatego, że nie lubię zbyt długo chodzić po zamkowych komnatach, muzeach i wystawach (śmiech), a może dlatego, że to tu najczęściej chodziliśmy na rodzinne spacery i zabieraliśmy gości. Gdy ktoś po raz pierwszy znajdzie się na niewielkim rynku w Wambierzycach, to niemal pewne jest, że od razu zwróci swoją uwagę na kamienne schody prowadzące do Bazyliki pod wezwaniem Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny. Inną bazyliką, którą chciałbym wspomnieć, jest Krzeszowskie Sanktuarium Matki Bożej Łaskawej. Odwiedzając co jakiś czas Krzeszów stwierdzam, że jest tam coraz piękniej. Widać ogromny wkład w renowację tego miejsca. Niedaleko Mieroszowa, gdzie byłem wikariuszem, po stronie czeskiej, znajduje się bajeczne miejsce, nazywane Skalnym Miastem. Warto je zobaczyć o każdej porze roku. Osobiście mam wrażenie, jakby ktoś przywiózł te wielkie kamienie z jakieś specjalnej pracowni rzeźbiarskiej i dokładnie wkomponował w teren. To jedno z tych miejsc, do których szczególnie pasują słowa z Księgi Mądrości: "Bo z wielkości i piękna stworzeń poznaje się przez podobieństwo ich Stwórcę". Całkiem niedaleko Skalnego Miasta znajduje się Droga Krzyżowa, umieszczona w skałach. Nie dam rady policzyć, ile razy odprawiałem tam to nabożeństwo. Dość często w intencji tego kraju, który uważany jest za najbardziej ateistyczny w Europie, a gdzie niemal na każdym kroku można zetknąć się z dziełami kultury chrześcijańskiej.

A Wałbrzych, największe miasto regionu?

Wałbrzych, liczący 120 tysięcy mieszkańców, jest znany jako byłe miasto górnicze. Było tam kilka kopalń, ale w latach 90. zostały zlikwidowane. Właściwie trudno mi do końca powiedzieć, dlaczego tych kopalń nie ma. Ponoć złóż węgla jest tam jeszcze sporo, ale ich wydobycie grozi niebezpieczeństwem. Wielu górników zginęło z powodu wybuchów gazu. Po likwidacji kopalń Wałbrzych z miasta dość zamożnego (szczególnie dotyczy to górników) stał się biedny, z olbrzymim bezrobociem, które w czasach transformacji sięgało nawet 30%. Nie wiem, jak jest teraz. Miasto jest bardzo rozciągnięte, co można odczuć, kiedy się je przejeżdża pociągiem. Leży między górami i lasami, w malowniczej kotlinie. Wyczytałem, że w średniowieczu nosił on nazwę Lasogród. Jest, niestety, miastem dość brudnym. Z powodu położenia opadają na nie różne zanieczyszczenia. Wydaje się, że teraz po zamknięciu kopalni i koksowni jest już trochę czyściej. Po kopalniach zostały szyby i hałdy (hałdy zresztą są już zalesione).

Lubisz Wałbrzych?

Urodziłem się tam, więc lubię. Chociaż wiem, że dla ludzi z zewnątrz samo miasto nie jest specjalną atrakcją, są nią raczej tereny wokół Wałbrzycha. Jak już wspomniałem, pochodzę z dzielnicy, na terenie której leży zamek Książ. Sam Wałbrzych uchodził zawsze za miasto brzydkie, brudne, przemysłowe. Kilka filmów, które nakręcono w Wałbrzychu, ukazuje tę brzydką stronę miasta: paskudne klatki schodowe z filmu "Komornik". Wałbrzych z filmu "Sztuczki" też jest pokazany ze strony niezbyt ładnej. W autobusach bywa brudno, można też usłyszeć wiązanki przekleństw, kłótnie pijackie, czego w Lublinie raczej nie spotykam.

Sam o sobie

Masz typowo węgierskie nazwisko. Jak Twoja rodzina znalazła się w Wałbrzychu?

Moi pradziadkowie, czyli dziadkowie mojego taty, pochodzą z Ukrainy, z terenów graniczących z Węgrami, a moja mama z Warmii. Trafiła w te strony "za pracą". Zresztą jej rodzina też przeniosła się na Warmię z terenów dzisiejszej Białorusi, mieszkali sto kilometrów od Wilna.

Czy wielu ludzi w Twoich stronach ma podobny rodowód?

Tak. To są tak zwane "ziemie odzyskane". Tak zwane, ponieważ przed II wojną nie należały do Polski. Prawie 100% mieszkańców to przyjezdni, głównie z terenów wschodnich (dzisiejsza Ukraina, Litwa). Pewnie dlatego jest tak trudno z integracją, wspólną kulturą, tradycją na tych terenach, nawet z wiarą. Gdy zwiedzałem Lwów czy Wilno, to aż czuć było, że te miejsca przesiąknięte są polskością. Na moich terenach część ludzi przez długi czas czuła się tak, jakby nie byli u siebie. Starsza już kobieta, która przyjechała tu zaraz po wojnie, opowiadała mi, że wraz z mężem myśleli, że zostali tu wysłani tylko na jakiś czas. Myśleli, że Niemcy wrócą, a oni z powrotem wyjadą do siebie. Tak mówili: "do siebie". Czuli się obco. I tak myśleli przez wiele lat. To było jakieś wykorzenienie, utrata części tożsamości.

Powiedz coś więcej o sobie.

Ja należę już do tego pokolenia, które może o sobie mówić - rodowity wałbrzyszanin. Od dziecka bardzo lubiłem służyć do Mszy. Ponoć kiedy byłem jeszcze bardzo mały, zapytałem moją mamę, kiedy będę mógł zostać takim "małym księdzem". Chodziło oczywiście o bycie ministrantem. Przygoda z wiarą na dobre zaczęła się jednak wtedy, gdy zacząłem chodzić na spotkania oazowe, a szczególnie w trakcie mojej pierwszej oazy wakacyjnej. Choć niewiele z niej pamiętam, to wiem, że była ważna. W moje rodzinnej parafii pod wezwaniem św. Anny była mała grupka oazowa, do której wstąpiłem mając 15 lat. Nasza oaza była mocno związana ze wspólnotą Ruchu Światło-Życie w Dzierżoniowie. To z nimi przeważnie jeździliśmy na wakacyjne oazy. Podczas II? ONŻ w Marianówce (Kotlina Kłodzka), gdzie posługiwałem jako animator, Bóg szczególnie mocno upomniał się o mnie. Byłem już wtedy po maturze. Pamiętam, że wcześniej otrzymywałem delikatne wskazówki dotyczące mojej drogi życiowej, ale ja bardzo się opierałem. W czwartym dniu wspomnianej oazy diakon mówił homilię, w której poruszył temat powołania Mojżesza i jego pięciu wymówek. To wszystko pasowało do mnie idealnie. Bardzo poruszyło mnie to słowo i zaniepokoiło do tego stopni, że na jeden dzień wyjechałem z oazy. I tak jeszcze w trakcie jej trwania wstąpiłem do Wyższego Seminarium Duchownego w Legnicy.

Parafia

Jak wygląda praca duszpasterska w Twojej diecezji? Jak się pracuje w takiej atmosferze, warunkach, wśród takich ludzi?

Nie mam dużego doświadczenia i porównania, bo pracowałem tylko w jednej parafii, z którą jestem do tej pory związany. Proboszczowie, z którymi współpracowałem, a którzy mieli już doświadczenie z wielu miejsc, mówili, że Mieroszów to trudna parafia. Podejrzewam, że w Wałbrzychu może być jeszcze trudniej. Duża część ludzi nie jest związana z Kościołem. Może jedna czwarta przychodziła na Mszę niedzielną. Pierwszy proboszcz stwierdził kiedyś, że przy takiej ilości inicjatyw, które podejmowałem, w wielu innych parafiach miałbym więcej zaangażowanych ludzi. Ludzie garną się do akcji, pojedynczych wydarzeń - nie mogę powiedzieć, takich było sporo, wtedy świetnie się organizują. Natomiast ciężko ich zachęcić do systematycznej pracy formacyjnej. Ale tak jest już chyba wszędzie, to nie tylko nasza specyfika. Ja jednak związałem się z tym miejscem, chętnie tam wracam. Wiele zawdzięczam ludziom tam mieszkającym.

Podobno te tereny się wyludniają?

Raczej tak, chociaż nie sprawdzałem danych demograficznych. Podczas mojego pobytu w parafii w Mieroszowie Polska weszła do Unii Europejskiej. Od razu w kościele na niedzielnej liturgii było widać, których ludzi nie ma - przede wszystkim młodych, między 20 a 35 rokiem życia. Widać to było w przeciągu kilku miesięcy, że ci ludzie zniknęli, że pojawiają się tylko na święta. Wyjechali do Anglii, Irlandii, Hiszpanii. Moich kolegów i koleżanek z Wałbrzycha też już w większości w Wałbrzychu nie ma. Mieroszów znajduje się blisko granicy, więc wielu ludzi pracowało w Czechach. Mieli specjalne autobusy, które dowoziły ich do pracy. Przypuszczam, że w miejscowościach przygranicznych często tak się dzieje.

Wielu z nich wraca?

Nie wiem, czy tak dużo wraca. Ci, którzy wracają, robią to też dlatego, że mają tu mieszkanie, zabezpieczenie. No i wielu dojeżdża do pracy do Wrocławia. Samochodem jedzie się ponad godzinę, pociągiem - półtorej godziny. Są też specjalne zakładowe autobusy podstawiane do zakładów pracy na obrzeżach Wrocławia. Marzeniem młodych ludzi (pamiętam, że ze mną też tak było) jest wyrwanie się z Wałbrzycha, najlepiej do Wrocławia albo innego dużego miasta. Jak człowiek jednak trochę na studiach pobędzie, to stwierdza - jak wielu moim znajomych - że Wrocław to fajne miasto na czas studiów, ale mieszkać woleliby gdzieś indziej. Są i tacy, którzy mieszkają we Wrocławiu, ale mają domki na terenie naszej diecezji, gdzieś tam po wioskach. Na terenie mojej parafii też było kilku. Przyjeżdżali do swojego domku np. na czas Bożego Narodzenia, więc nawet udawało się trafić do nich po kolędzie.

Oaza

Jak to było z oazą w Mieroszowie?

Przyszedłem do parafii, w której nie było oazy. Zaczynałem. Ludzi wziąłem ze szkoły.

Zaprosiłeś ich na spotkanie i oni po prostu przyszli?

Miejscowość, w której pracowałem, miała jedno gimnazjum, daleko było do innych szkół i wszystkie dzieciaki należały do jednej parafii. Szkoła stała niedaleko kościoła, niektóre lekcje, nabożeństwa czy modlitwy mogłem przeprowadzić w kaplicy. To była komfortowa sytuacja, żeby złapać z nimi kontakt. Organizowałem wycieczki, chodziliśmy razem po górach (chociaż dużej części młodzieży akurat te góry aż tak bardzo nie interesowały). Z pierwszej siedemnastoosobowej grupy, którą prowadziłem w parafii, prawie nikt nie przetrwał. Na I stopień pojechały 2 czy 3 osoby. Dopiero od drugiej grupy, 10-osobowej, którą zabrałem ze sobą na I stopień, coś się zaczęło. I ta grupa, prawie w całości, dotarła do III stopnia. I z żadną inną grupą już mi się to nie udało. Kolejne grupki rozsypywały się po roku, po dwóch. Zostawały pojedyncze osoby.

Dlaczego?

Ja też dopiero uczyłem się prowadzić takie grupy. Myślę, że popełniałem sporo błędów. Największy to chyba zbyt duże zaufanie we własne siły. Poza tym trzeba było liczyć się z tym, że w małym miasteczku, gdzie szkoły kończą się na gimnazjum, zaangażowanie ludzi ze szkoły średniej jest trudniejsze, nie wspominając o studentach. Mają oni mniej czasu, muszą dojeżdżać do szkoły do Wałbrzycha, a to zajmuje sporo czasu. Poza tym Wałbrzych nie jest miastem akademickim, mimo że jest tam trochę filii uczelni wrocławskich i innych, własnych. Ciężko więc o uformowanych animatorów w parafii, bo wyjeżdżają po szkole średniej. Może jeszcze z Wrocławia dojeżdżają od czasu do czasu. Ale jeśli gdzieś dalej pójdą, to już nie.

To samo, co ty, mówią moderatorzy z diecezji drohiczyńskiej, sandomierskiej... Jeśli nie będą mieli animatorów ze szkoły średniej, nie będą ich mieli wcale. Dlatego przygotowywanie ludzi do posługi animatora musi się zacząć wcześnie. Na szkołę animatora są zapraszani uczestnicy po I stopniu, bo inaczej nie zdążą jej skończyć.

Z drugiej strony to zamknięte koło, bo ci młodzi ludzie nie są przygotowani do podjęcia każdej odpowiedzialności. Łatwo ich zabuksować. Co z tego, że oni w parafii wezmą grupkę dzieci Bożych, skoro mam ich przede wszystkim formować do tego, żeby byli dojrzałymi chrześcijanami, świadomie włączyli się w Kościół. Chcąc ogarnąć i jedno drugie, oni ileś godzin tygodniowo spędzają w kościele i w salce. Zmęczeni tym wyjeżdżają na studia i czują, że są wolni, dlatego na nowym miejscu w nic się nie włączają. Nie mówię, że tak jest ze wszystkimi, ale z niektórymi na pewno tak jest. Widać pewną niedojrzałość w prowadzeniu przez nich grup i trzeba przy nich, przy tych młodych animatorach, być. W naszej diecezji na ogół wcześnie zaczyna się formację podstawową. Uczestniczą w niej już gimnazjaliści. Trudno jest namówić odpowiedzialnych do korzystania z materiałów Nowej Drogi. Rozumiem pośpiech w formowaniu animatorów, ale potem ci ludzie nie zostają - ani w parafii, ani nigdzie. Zostają pojedynczy. A może to nie tylko z tego powodu, może jest wiele innych źródeł problemu? Ludzie stają się animatorami i sami dalej się nie formują. Po II stopniu już nie jadą na własny III stopień, nie mają własnych spotkań formacyjnych, bo nie ma kto ich z nimi prowadzić. Nie przeszli całego procesu, a już są obdarzani odpowiedzialnością. Choć z drugiej strony jest w nich dużo entuzjazmu, który warto wykorzystać. To jest sytuacja trudna do rozwiązania i nie wiem, za czym się opowiedzieć.

Przygotowujesz doktorat z ciekawej dziedziny: duszpasterstwa rodzin. Jaka jest sytuacja rodzin w Twojej diecezji?

Ksiądz biskup trafił w sedno, wysyłając mnie na te studia. Przecież większość problemów z dziećmi czy młodzieżą ma tutaj swoje źródło. Po dwóch latach pracy w parafii zorientowałem się, że w pracy z młodzieżą dużo przegrywam w konfrontacji z ich rodzicami. Część młodzieży była zainteresowana zaangażowaniem w parafii, ale rodzice im nie pozwalali. Inni zaangażowaliby się mocniej, ale znowu na przeszkodzie stali rodzice - jedno lub oboje. Rodzice obawiali się przesady, nie chcieli, żeby ich dzieci stały się dewotami. Pewien tato powiedział córce, że wolałby ją widzieć na imprezie niż ciągle w salce katechetycznej. Ja mogę się wysilać nie wiadomo jak, ale fundament jest w rodzinach i tu jest pole pracy formacyjnej. Przez dwa pierwsze lata moich studiów organizowałem oazy łączone - młodzieżowe i Domowego Kościoła. I to się bardzo sprawdzało. Brałem młodzież pochodzącą z różnych rodzin. Dla nich małżeństwa uczestniczące w oazie były dużym świadectwem, bo pomagały odzyskać wiarę w małżeństwo, w to, że w małżeństwie można być szczęśliwym. A ze swojej strony młodzież wnosiła dużo radości. W tym roku byłem już na oazie tylko z Domowym Kościołem i brakowało mi grupki młodzieży. Wiem jednak, że różne są doświadczenia z takim łączeniem podczas oaz.

Przez dłuższy czas byłeś moderatorem diecezjalnym w swojej diecezji.

Tak. Przez trzy lata, kiedy byłem jeszcze w diecezji, i dwa lata dojazdowo, na odległość, już z Lublina, czekając na nominację nowego moderatora.

Czy nie byłoby wygodniej, żeby moderatorem był ktoś na miejscu?

Kiedy wyjeżdżałem do Lublina, nie było prawie nikogo z księży żyjących tym charyzmatem. Zostałem moderatorem diecezjalnym po roku kapłaństwa, bo jako jedyny z księży prowadziłem oazę wakacyjną. (To znaczy był jeszcze jeden, który prowadził oazę, troszkę ode mnie starszy, ale tego roku wyjechał na studia). Na ogół nie powierza się tak młodym księżom tak odpowiedzialnych funkcji. Ale tylko ja zostałem. Było kilku księży związanych z kręgami rodzin, ale te związki były dość luźne. Inny ksiądz, mocniej zaangażowany, został po roku moderatorem Domowego Kościoła i jest nim nadal. Muszę powiedzieć, że zostanie moderatorem bardziej mnie samego zmobilizowało do odkrywania charyzmatu Ruchu Światło-Życie. Do uzupełniania pewnych "luk" formacyjnych z wcześniejszych okresów oazowej przygody. Kiedy otrzymałem pierwsze pismo, w którym były wymienione obowiązki moderatora diecezjalnego, to nie potrafiłem rozszyfrować niektórych skrótów tam obecnych. O niektórych spotkaniach słyszałem pierwszy raz w życiu.

A co się dzieje w seminarium?

Myślę, że jest coraz lepiej. Klerycy po IV roku mają obowiązek, żeby w ramach praktyk pojechać na oazę. To ma swoje plusy i minusy, bo część się czuje przymuszona i jedzie tylko zaliczyć praktyki. Niektórzy z tych przymuszonych przekonują się do Oazy w trakcie rekolekcji, inni nie. Zresztą nie każdy musi być oazowiczem. Klerycy są nieufni wobec "mocniejszych" formacji, wspólnot, bardziej wymagających form. I nie chodzi tu tylko o Ruch Światło-Życie. Niektórzy uważają, że to się nie sprawdza, że trzeba czegoś luźniejszego. I każde niepowodzenie, zły przykład niektórych ludzi z Oazy, bywa powodem przekreślenia całości. Formacja seminaryjna wydaje się też bardziej nastawiona na wiedzę, na intelekt. Oczywiście to jest ważne, ale później na oazach spotykam kleryków, którzy mają problemy np. z takimi formami jak dzielenie się Ewangelią czy modlitwa spontaniczna. Ciągnie ich nadmiernie do egzegezy, dyskusji teologicznych, a we wspomnianym sposobie modlitwy brak otwarcia. Z trudnością przychodzi im podzielenie się, czego właściwie doświadczają, jak przeżywają swoją wiarę w konkretnych sytuacjach. Pamiętam jednak, że w okresie, kiedy byłem w seminarium mimo, że byłem oazowiczem, miałem podobny intelektualny "przechył" i prawie wszystko chciałem objąć rozumem.

W seminarium legnickim, które ja kończyłem, było trudno z prowadzeniem formacyjnych grupek oazowych. Były podejmowane próby, które różnie wychodziły. Chociaż mieliśmy oazowego ojca duchownego, który wychował wiele pokoleń oazowiczów - ks. Marka Adaszka, na naszych terenach legendę Oazy - Oaza w seminarium wcale się aż tak mocno nie rozwijała. Ale na ks. Marku sprawdziła się Ewangelia o ziarnie, które musi obumrzeć. Po jego śmierci, jak słyszałem, duża część kleryków z seminarium zaczęła uczestniczyć w spotkaniach Ruchu.

Mam nadzieję, że również w Świdnicy klerycy z większą chęcią będą angażować się w Oazę i inne ruchy.

Niedługo wracasz do diecezji.

Nie jestem jeszcze przyzwyczajony do mojej diecezji. Staram się w niej zadomowić. Szczególnie przez to, że dużo modlę się za nią, często odprawiam Mszę za mojego biskupa. Właściwie to seminarium mocno łączy z diecezją, a ja znam mało księży z mojej diecezji. Kiedy pojadę na zjazd księży, to wielu nie znam, przeciwnie niż w legnickiej. Ale z kolei w legnickiej nie znam już młodych księży, więc w sumie nie czuję się u siebie ani w jednej diecezji, ani w drugiej. Nawet nie znam wielu chłopaków ze swojego rocznika, którzy kończyli wrocławskie seminarium i pracują w diecezji świdnickiej, a z mojego rocznika seminaryjnego jest nas tu tylko trzech. Ale chcę powrotu do diecezji. Pewnie z małym lękiem, ale on zawsze towarzyszy. Nie wiem, co będę robił po powrocie, nie snuję żadnych wielkich planów. Liczę, że Bóg przygotuje grunt i poprowadzi.

Zajawki

Po likwidacji kopalń Wałbrzych z miasta dość zamożnego stał się biedny, z olbrzymim bezrobociem.

Sam Wałbrzych uchodzi zawsze za miasto brzydkie, brudne, przemysłowe.

To są tak zwane "ziemie odzyskane". Prawie 100% mieszkańców to przyjezdni, głównie z terenów wschodnich. Pewnie dlatego jest tak trudno z integracją, wspólną kulturą, tradycją na tych terenach, nawet z wiarą.

Przygoda z wiarą na dobre zaczęła się jednak wtedy, gdy zacząłem chodzić na spotkania oazowe, a szczególnie w trakcie mojej pierwszej oazy wakacyjnej.

Proboszczowie, z którymi współpracowałem, a którzy mieli już doświadczenie z wielu miejsc, mówili, że Mieroszów to trudna parafia. Podejrzewam, że w Wałbrzychu może być jeszcze trudniej. Duża część ludzi nie jest związana z Kościołem.

Ludzie garną się do akcji, pojedynczych wydarzeń- nie mogę powiedzieć, takich było sporo, wtedy świetnie się organizują. Natomiast ciężko ich zachęcić do systematycznej pracy formacyjnej.

Przyszedłem do parafii, w której nie było oazy. Zaczynałem. Ludzi wziąłem ze szkoły.

Chcąc ogarnąć jedno i drugie, oni ileś godzin tygodniowo spędzają w kościele i w salce. Zmęczeni tym wyjeżdżają na studia i czują, że są wolni, dlatego na nowym miejscu w nic się nie włączają.

Po dwóch latach pracy w parafii zorientowałem się, że w pracy z młodzieżą dużo przegrywam w konfrontacji z ich rodzicami. Część młodzieży była zainteresowana zaangażowaniem w parafii, ale rodzice im nie pozwalali. Inni zaangażowaliby się mocniej, ale znowu na przeszkodzie stali rodzice - jedno lub oboje.

Kiedy wyjeżdżałem do Lublina, nie było prawie nikogo z księży żyjących tym charyzmatem. Zostałem moderatorem diecezjalnym po roku kapłaństwa, bo jako jedyny z księży prowadziłem oazę wakacyjną. Na ogół nie powierza się tak młodym księżom tak odpowiedzialnych funkcji. Ale tylko ja zostałem.

Klerycy po IV roku mają obowiązek, żeby w ramach praktyk pojechać na oazę. To ma swoje plusy i minusy, bo część się czuje przymuszona i jedzie tylko zaliczyć praktyki. Niektórzy z tych przymuszonych przekonują się do Oazy w trakcie rekolekcji, inni nie. Zresztą nie każdy musi być oazowiczem.

Nie jestem jeszcze przyzwyczajony do mojej diecezji. Staram się w niej zadomowić. Szczególnie przez to, że dużo modlę się za nią, często odprawiam Mszę za mojego biskupa. Nie wiem, co będę robił po powrocie, nie snuję żadnych wielkich planów. Liczę, że Bóg przygotuje grunt i poprowadzi.






Ks. Mirosław Rakoczy
Jako neoprezbiter zaczął pracować jako wikariusz parafii Św. Michała Archanioła w Mieroszowie. Po powstaniu diecezji świdnickiej w 2004 r. ks. bp Ignacy Dec mianował go moderatorem diecezjalnym, którą to funkcję pełnił do roku 2009. W 2007 r. został skierowany na studia na KUL.

Okres pobytu na studiach w Lublinie to dalsze poznawanie i odkrywanie Ruchu. Zaangażowałem się tutaj w oazową wspólnotę akademicką, która pod względem struktury zawiera niemal wszystkie elementy, które przewidywał ks. Blachnicki. Szczególnie chodzi tu o diakonie, które na ogół w parafiach nie funkcjonują, a nawet w diecezjach jest z nimi problem. Jakiś czas miałem nawet okazję być moderatorem tej wspólnoty. Muszę powiedzieć, że sprawowanie tej funkcji dawało mi dużo satysfakcji i radości. Przez pewien czas udało nam się we wspólnocie akademickiej zawiązać silną grupę kapłańską. Spotykaliśmy się dość regularnie. W niektórych okresach roku nawet co tydzień. Wspólna formacja, modlitwa, omawianie spraw związanych ze wspólnotą, jak i luźniejsze spotkania zbudowały między nami silną więź. Część oazowiczów dzieliła się tym, że widać ogromną jedność między nami. Myślę, że ta jedność między kapłanami przynosiła ogromne owoce dla całej wspólnoty. W tym też osobiście w szczególny sposób widzę kierunek rozwoju naszego Ruchu. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że w uwarunkowaniach diecezjalnych nie jest to takie proste, choćby ze względu na odległości dzielące poszczególnych księży.
Czas spędzony w Lublinie pozwolił mi również choć trochę poznać inne ruchy: Odnowę w Duchu Świętym, Neokatechumenat, Szkołę Nowej Ewangelizacji. Otworzyło mnie to na ogromne bogactwo Kościoła. Pozwoliło też inaczej spojrzeć na oazę.